Od pierwszego wejrzenia zachwyciła mnie Paleta cieni Born to run zachwyciła mnie kolorystyką i świetnym wykonaniem opakowania. Kolorystyka jest spełnieniem marzenia o zbliżającej się wielkimi krokami jesieni. To dla mnie czas kiedy dosłownie odżywam makijażowo. Po lecie i upałach, których nie znoszę w końcu aura zachęca mnie znów do kombinacji z kolorami, a głowa podpowiada: „nie, wcale nie pomalowałaś się zbyt mocno”. Latem mam trochę takie poczucie, że czegokolwiek na siebie nie nałożę, co wykracza poza „make up . no make up” jest dużą przesadą.
No to kilka danych technicznych na sam początek. Po pierwsze: paleta Born to Run jest dość spora i mieści w sobie aż 21 cieni. Odcienie są dla mnie jesiennym ideałem, to mieszanka brązów, fioletów, zieleni, przemieszana z rudościami. Można skomponować nią makijaż dzienny w brązach i beżach, ale też mocny wieczorowy i to z dodatkiem koloru. Uwielbiam robić tego typu makijaże i dodawać na dolnej powiece akcent kolorystyczny lub palcem nałożyć kolor na środek górnej powieki, zależy to juz tylko od okazji i mojego humoru.
Cienie są zarówno matowe, jak też połyskujące. Blask nie jest jedna mocno brokatowy i iskrzący, a bardziej metaliczny o satynowym wykończeniu. Co jest na plus? Piękna pigmentacja zarówno jednych jak i drugich cieni oraz możliwość ich stopniowania. Cienie satynowe tradycyjnie zyskują na mocy nakładane palcem zamiast pędzlem.
Blendowanie jest dla mnie okej. Nie jest to paleta, która blenduje się sama, jednak nie sprawia większych trudności. Trochę ruchów pędzlem i wszystko jest jak najbardziej okej. Pisząc blenduje się sama mam na myśli paletę, której cienie łączą się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a znam takie palety i mam. Tu cały proces jest poprawny, ale wymaga nieco pomachania pędzelkiem. Plam sobie nie narobiłam, a podobno i makijaż wyszedł mi całkiem nie najgorzej.
Wersja powyżej to matowy dzienniak, na dole dodałam do niego nieco fioletu na dolnej powiece. Tak najszybciej zazwyczaj wzmacniam swoje makijaże.
Tak jak napisałam opakowanie palety Born to run jest bardzo solidne i dość ciężkie, a w środku mieści się duże lusterko. Powiem szczerze, że nie do końca podoba mi się z zewnątrz – wygląda trochę jak pocztówka. Nijak mi to gra z rock and rollowym wizerunkiem marki Urban Decay, która do tej pory kojarzyła mi się z pazurem. Wiem, że paleta jest zainspirowana podróżami do różnych zakątków świata, ale myślę, że można było ograć to fajniej. Na szczęście, podobnie jak w wielu innych przypadkach, tak też tu liczy się wnętrze.
Warto? Według mnie jest to paleta bardzo dobra, fajnie napigmentowana i solidnie wykonana. Jeżeli odpowiadają Ci wykończenia i kolorystyka to jest to produkt dla Ciebie. Cena nie jest najniższa – 249zł, ale biorąc pod uwagę, jak wiele cieni się w niej kryje to zdecydowanie warto. Dla osób, które malują się na codzień w beżach, a od czasu do czasu lubią zaszaleć, paleta może stać się najlepszym przyjacielem na bardzo, bardzo długo.
A Wy, co o niej myślicie? Macie ją w swoich zbiorach?